Żywioł z San Diego zawładnął sceną, czyli relacja z koncertu P.O.D. w warszawskiej Progresji

Żywioł z San Diego zawładnął sceną, czyli relacja z koncertu P.O.D. w warszawskiej Progresji

Gdyby wulkan Etna znajdował się w San Diego, nazywałby się P.O.D. Takiej energii i połączenia z tłumem mogłaby pozazdrościć nie jedna gwiazda muzycznej sceny.

Legendy chrześcijańskiego nu-metalu porwały swoją żywiołowością i przekazem warszawską Progresję. Choć sami muzycy stronią od tej łatki, wiara jest bardzo ważnym elementem ich twórczości i siłą, która rezonuje z ludzkimi sercami. A gdy dodamy do tego niestrudzonego Sonny’ego Sandovala, którego energia nosi po scenie przez 1,5 godziny - mamy połączenie idealne. Czysty żywioł i refleksja.

Zanim jednak P.O.D. zagościło na scenie Progresji, dostaliśmy support w postaci Space of Variations- metalcore’owej grupy z Ukrainy. Zagrali krótki, ale bardzo treściwy, agresywny set. Początkowe „TRIBE” weszło z brutalną energią - szybka perkusja, elementy muzyki elektronicznej i scream Dmytra Kozhukhara stanowiły ciekawy miks. Kontrastem i uzupełnieniem tej wybuchowej mieszanki był wokal wspierający - Oleksii Zatserkovnyi - który dawał przyjemny oddech między kolejnymi partiami screamu, m.in w „vein.mp3” czy „SOMEONE ELSE”. W połowie setu Space of Variations zatrzymali się na moment, by przypomnieć o wojnie w Ukrainie i ginących tam ludziach. To był ważny statement, który nadał koncertowi dodatkową głębię. Swój występ zakończyli kawałkiem „Tibet”, nie schodząc ani na chwilę ze swojej energii.

Chwila przerwy i na scenie pojawili się wyczekiwani muzycy z San Diego. Zaczęli dość klasycznie od „Boom” z albumu „Satellite”, które często otwiera ich koncerty. Ale, ale! To wcale nie przytyk - jeśli coś się sprawdza, to warto tę przewidywalność zachować. A to świetny, surowy kawałek, rozkręcający swoim dynamicznym „boom” w refrenach. Dalej zostajemy przy tej samej płycie - chłopaki częstują nas kultowym „Satellite” - równie chwytliwym co poprzednik, ale już nie tak surowym, łagodniejszym utworem. Podczas „Rock The Party”, „Murdered Love” i „Sliping awake” poziom zostaje utrzymany, a „Drop” to już czyste szaleństwo. Ponownie króluje surowość i dynamiczne „drop” w refrenie, które wykrzykuje cały tłum. P.O.D. udowadniają, że nie tylko stare kawałki mają moc, ale te najnowsze również. Po tym kawałku pod sceną było już naprawdę gorąco, a minęło ledwie 20 minut koncertu. Dalej mamy pulsujące „I Got That” i oldschoolowe „Soundboy Killa” - miażdżący manifest przeciwko fałszywym artystom i komercyjnemu podejściu do muzyki. Kawałek przypomina, że P.O.D to wciąż zespół z ulicy, z pasją i sercem. Sonny w końcu lituje się nad rozgrzaną publiką i daje jej wytchnienie podczas „Circles”, które przypłynęło jak spokojna fala, moment refleksji i melancholii, w rytm którego aż żal się nie zanurzyć. Sonny i spółka przeprowadzili nas jeszcze przez ciężkie, soczyste riffy „Addicted”, „Lost in Forever” i „I won’t bow” zanim znów zwolniliśmy tempa. Wtedy rozbrzmiało „Beautiful”, dla wszystkich zmagających się z depresją, zranionych i zagubionych. „You’re beautiful for me” był jak apel pełen troski i nadziei, w otoczeniu setek zapalonych przez fanów latarek. I znów wracamy na tory żywiołu - podczas „Southtown” Sonny zainicjował mosh pit , a „When Angels & Serpents Dance” uruchomiło kilku śmiałków do popłynięcia na fali. A jak wyglądała końcówka koncertu? Tu już królowały same hymny. Mieliśmy do bólu przejmujące „Afraid to Die” dedykowane zespołowi Jinjer, wszystkim poległym i tym wciąż walczącym o Ukrainę, „Youth of the Nation” - pełen refleksji hymn pokolenia, który  P.O.D. napisało po strzelaninach w Columbine High School oraz Santana High School i mieliśmy też „Alive”, utwór, który po zamachach 11 września stał się wielkim przebojem przynoszącym otuchę w tym bolesnym dla Ameryki czasie.

Choć oprawa wizualna koncertu wiała skromnością, nie była wcale potrzebna. Energia i zaangażowanie Sonnego, gitara, refleksja i poczucie humoru Marcosa Curiela, a także brzmienie basu Traa Danielsa i perkusji Noaha Bernardo stanowiły połączenie kompletne. Zbędne są upiększacze, gdy zespół ma tyle wartości do przekazania. Często podczas koncertu padło słowo ‚familia’, i faktycznie, można było poczuć, że wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Żywiołowość, energiczne kompozycje, empatia i zatroskanie ludzkim losem to powody, dla których P.O.D. wciąż utrzymuje się na fali i wyprzedaje swoje koncerty.

Komentarze: